1# NIETUZINKOWI LUDZIE – ROWEREM PRZEZ EUROPĘ

Niewielu jest w stanie poświęcić się swojej pasji w pełni, zwłaszcza przy dzisiejszym tempie życia. Inaczej jest z Marcinem Tkaczykiem pochodzącym z niewielkiej wsi Mielno, w gminie Grunwald. Marcin kocha jazdę na rowerze do tego stopnia, że zdecydował się przyjechać do wspomnianej wsi z… Holandii, pokonując przy tym 1500km. Dokonania Marcina jak i jego pasja spowodowały, że będzie bohaterem pierwszego odcinka nowego cyklu na naszym portalu – ‘’Nietuzinkowi Ludzie’’

Marcin wychował się w niewielkiej wsi Mielno, w gminie Grunwald
Marcin wychował się w niewielkiej wsi Mielno, położonej w gminie Grunwald

Marcin Tkaczyk wywodzi się ze wspomnianego Mielna, gdzie spędził większość życia – W Mielnie mieszkałem aż do ukończenia klasy informatycznej w technikum ekonomicznym im. Sandora Petofii w Ostródzie – powiedział Marcin. Po ukończeniu nauki przyszedł czas na rozglądanie się za pieniędzmi. Wówczas zdecydował się wyjechać do odległej Holandii. Początkowo miał to być krótkotrwały wyjazd w celu zarobienia pewnej sumy pieniędzy. Jednak w przypadku Marcina pobyt za granicą bardzo się przedłużył. Miał trwać maksymalnie 3 miesiące, jednak rzeczywistość okazała się inna – w lipcu minął 3-ci rok odkąd Marcin mieszka w Holandii.

HOLANDIA WZMOŻYŁA PASJĘ

Aby być zdolnym do przejechania 1500 km trzeba posiadać ogromne pokłady pasji. Marcin przyznaje, że miłość do roweru narodziła się dopiero, gdy zadomowił się w Holandii. W Polsce pierwszy rower Marcina został ukradziony Prawdziwego zapału do roweru nabrałem, dopiero po wyjeździe za granicę. W Polsce rower służył mi głównie do przemieszczania się, natomiast w Holandii dwa kółka zamieniły się w hobby. Tam w Holandii człowiek odnosi wrażenie, że cała infrastruktura drogowa i miasta są planowane z myślą o rowerzystach. Poważnie, rowerzyści stoją na 1-szym miejscu. Dróg rowerowych wydaje się być więcej niż chodników i autostrad razem wziętych. Ścieżkami rowerowymi można przejechać cały kraj wzdłuż i wszerz – to jest piękne. Dlatego grzechem byłoby nie mieć roweru w tym kraju. Nie ma chyba człowieka, który nie miałby co najmniej jednego bicykla w państwie tulipanów. Mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że to w Holandii narodziła się moja miłość do dwóch kółek – powiedział Marcin

Marcin
Podczas podróży można było zobaczyć wiele pięknych miejsc.

Marcin opowiada nam również o swoim zamiłowaniu do szeroko rozumianej aktywności fizycznej. I co ważniejsze o tym, jak pozytywnie wpłynęła na jego życie. Dzięki temu udało mu się odsunąć na bok papierosy i inne używki. Jak sam przyznaje, początkowo na emigracji nie garnął się do jakiekolwiek aktywności, raczej skupiał się na przyjemnościach – Nie od razu w Holandii zacząłem uprawiać sporty. Do marca zeszłego roku bardziej widziało mi się imprezowanie niż jakakolwiek forma aktywności. To właśnie wtedy rzuciłem praktycznie wszystkie używki i zacząłem się zajmować normalnymi rzeczami. Najpierw były rolki. Pamiętam swoje pierwsze kilometry, po 5-ciu nie mogłem chodzić, kilka miesięcy po rzuceniu palenia i innych używek udawało się jeździć po 40 – opowiada Marcin.

 PRZYGODA ZAPALNIKIEM WYZWAŃ… I YOUTUBE TROCHĘ TEŻ…

Co może skłonić człowieka do przejechania na rowerze 1500 km? W przypadku Marcina nie był to żaden impuls. Jak sam określił, dojrzewał do podjęcia tego wyzwania przez długi czas. Poza tym zawsze pociągała go chęć przeżycia przygody. – Od małego chciałem przeżyć jakąś wielką przygodę, tyle tylko, że nie zawsze było z kim. Kto by chciał jechać czy iść nie wiadomo gdzie, spać po lasach i myć się w rzece (śmiech). – mówi Marcin. Dodaje, że do rowerowych wyczynów zainspirowało go również kilku posiadaczy kanałów tematycznych na portalu Youtube. Dzięki ich publikacjom perspektywa przejechania czterocyfrowej liczby kilometrów stała się dla Marcina bliższa. – Przejazdy takie jak mój niedawny kiedyś uważałem za jakieś ekstremum. Do momentu, gdy przeglądając Youtuba, natrafiłem na takich dwóch gości – Michała Patera i Dawida Fazowskiego. Ich kanały – „W pizdu na krzywy ryj” Patera, gdzie ten sam przemierzył prawie całą Rosję (udało mu się Wrocławia dojechać na stopa aż na Kołymę biorąc ze sobą tylko 200zł) i „Przez świat na fazie” Fazowskiego, gdzie ten na totalnym luzie bez większego mogłoby się zdawać planu przemierza świat by napić się wódki z pingwinami na kole podbiegunowym Ameryki Południowej – opowiada Marcin.

Z DEN BOSCH DO MIELNA

Miejscowość Möhnetalsperre
Zapora Möhnetalsperre.

Przejazd z Holandii do Mielna mógłby się wydawać nie lada wyczynem, wymagającym dużej ilości przygotowań. W przypadku Marcina, jak sam twierdzi, było inaczej. Nie przygotowywał się do wyjazdu w szczególny sposób. – Do trasy nie przygotowywałem się jakoś specjalnie. Od ponad roku prowadzę „zdrowy tryb życia”. To takie wyświechtane zdanie, ale nie palę, rzadko piję, zero dragów. Zdarza mi się jedynie od czasu do czasu wypić kawę i podjadać słodycze. Regularność, systematyczność z ćwiczeniami i dobra dieta to podstawa – twierdzi Marcin.

Ważne, aby przed podjęciem wyzwania się sprawdzić. Z takiego założenia wychodzi Marcin – najważniejsze to znać siebie, swój organizm, wiedzieć na ile mnie stać i nie przekraczać tych limitów gdy nie jesteśmy pewni, że podołamy. Dla przykładu, ja jakieś 3-4 miesiące temu zrobiłem sobie sprawdzian. Trzydniowa wycieczka za Amsterdam na Houtribdijk, jakieś 250 km. Po dwóch dniach jazdy pod wiatr siadły mi kolana, a wszystko dlatego, że chciałem walczyć z żywiołem, moje kolana były trochę „zastygłe”. Skończyło się ponad tygodniowym bólem w kolanach i problemami z chodzeniem. Od tamtej pory założyłem sobie, że pod żadnym pozorem nie będę katował się w trakcie podróży, bo to nie wyścig, a wycieczka. – powiedział Marcin.

WSPANIAŁE DOŚWIADCZENIE

Marcin wyruszył z miasta Den Bosch 2 lipca, o godzinie 11.00. Do Mielna dotarł 13 lipca po 21-szej. W sumie Marcin spędził w trasie 12 dni. Zdarzało się mu jechać bez przerwy nawet przez 9 godzin. Mężczyzna wyszedł z założenia, że najlepiej jest robić jak najmniej przystanków, dlatego starał się je robić głównie na posiłek. – Każdego dnia starałem się robić przynajmniej 3 przystanki na treściwe ciepłe posiłki, które przygotowywałem sobie sam. Zabrałem ze sobą palnik i małe butle z gazem. Owsianka i makaron to główne źródła energii w podróży, do tego bułka z bananem na krótszych przystankach – powiedział.

Większość nocy Marcin musiał spędzić pod gołym niebem.

Trasa to zarówno piękne doświadczenia jak i hektolitry wylanego potu i multum trudności. Z jednej strony trudna do opisania wolność i rosnąca satysfakcja wraz z pokonywaniem kilometrów. – Podczas jazdy napotkałem setki pięknych krajobrazów, piękne widoki i wspaniałe chwile, ale przede wszystkim miałem radość z podróżowania. To jest naprawdę piękne, ta wolność. Moim celem nie było samo dotarcie na Mazury. Była nim radość z podróżowania, nieopisywalna wolność. Tak naprawdę to mogłem zboczyć z kursu i pojechać w każdą inną stron. To uczucie dawało mi najwięcej radości. Z drugiej strony bywały zdarzenia, na które nie ma się wpływu i teren, który nie raz dawał się we znaki Marcinowi. Jak wspomina pierwszą trudnością był brak znajomości Niemiec i zwyczajów tam panujących. – Drugiego dnia podróży będąc w Niemczech chciałem uzupełnić zapasy w jednym z marketów. Okazało się, że wszystkie sklepy w Niemczech w niedzielę są pozamykane i musiałem robić zakupy na stacjach benzynowych. Dodatkowymi trudnościami były strome wzniesienia, szczególnie zapamiętałem dwia – pod Mersberg i za Reinhardshagen. O ile zjeżdżanie z nich dawało naprawdę spory zastrzyk adrenaliny (prędkość zjazdowa wynosiła 65km/h – tak szybko na rowerze jeszcze nie jechałem) o tyle wspinanie się (max 8km/h) sprawiało sporo problemów. Takich zjazdów i podjazdów była niezliczona ilość – sięga pamięcią Marcin Tkaczyk. Dodaje, że większość trasy odbyła się w Niemczech i według Marcina infrastruktura dla rowerów w tym kraju jest naprawdę dobra. – Przy głównych drogach zazwyczaj ciągnęły się asfaltowe ścieżki rowerowe, po których naprawdę przyjemnie się jechało, dodatkowo takie ścieżki mają zazwyczaj lepsze widoki niż te dostępne z perspektywy samochodu. Ścieżki rowerowe na przedmieściach też dawały radę, w zasadzie nie przypominam sobie, żebym się złościł na cokolwiek. Ścieżki są całkiem dobrze i czytelnie opisane, nie musiałem się nawet często posiłkować mapą.

Znaki dla rowerzystów znajdowały się niemal na każdym rozwidleniu czy skrzyżowaniu. Gdy zjeżdżałem z głównych traktów i zacząłem zwiedzać prowincję, musiałem oczywiście dzielić drogę z pojazdami. To również w Niemczech Marcin napotkał najpiękniejsze widoki. Szczególnie zapadły mu w pamięć widoki w dolinie kraju związkowego Hejsa. Praktycznie za każdym wzniesieniem znajdowała się dolina kryjąca w sobie malownicze pejzaże. Będąc tam, zdawało się, że nic poza tym miejscem na świecie nie istnieje. Na horyzoncie wszędzie w wokół widać było tylko wzniesienia pokryte gęsto zielonymi drzewami niczym mur okalające okolice.

POD GOŁYM NIEBEM

Tutaj widać przykładowy obóz Marcina nad Renem.

Pytanie, jakie wypadało zadać Marcinowi to te dotyczące noclegów. Można było się domyślać, że nie spał w luksusach. Ale to co usłyszeliśmy w odpowiedzi lekko nas zaskoczyło. Marcin okazał się być skromnym, niebojącym się wyzwań mężczyzną – W zasadzie to tylko dwa noclegi były zaplanowane wcześniej i miały miejsce pod dachem. W Żaganiu u kuzyna i w toruńskim akademiku u kolegi. Reszta była spontaniczna, a miejsca pod nocleg były wyszukiwane na bieżąco po drodze. To fajne uczucie gdy się nie wie, gdzie będzie spało, ale też bardzo ważne, żeby nie spać byle gdzie. Zawsze warto pomyśleć o tym, czy nikomu nie będziemy przeszkadzać swoją obecnością, czy będzie dostęp do wody, żeby się umyć i poprać rzeczy, czy też załatwić swoje potrzeby fizjologiczne itp. – odniósł się do kwestii noclegów Marcin

MOMENT GROZY

Przejazd z Holandii do Mielna wiązał się z spaniem pod gołym niebem. A jak można się domyślać przyroda jest nieprzewidywalna – Jedyny przerażający moment miał miejsce, gdy szukałem miejsca na nocleg w lesie i znalazłem… but, przez moment serce mocniej mi zabiło. Ale tylko przez chwilę. Przerażające mogły być też pająki w lesie, bo po odgarnięciu ściółki wybiegały spod liści setki takich małych pajączków. Wyobrażałem sobie reakcję ludzi z arachnofobią. Taka podróż z noclegami „na dziko” zdecydowanie nie jest dla ludzi mających jakiekolwiek fobie związane z różnego rodzaju robactwem – powiedział Marcin.

POLSKI MIÓD NA SERCE I POLSKA RZECZYWISTOŚĆ

Marcin po przekroczeniu granicy Polski.

Marcin mówi, że najwspanialszym momentem podróży było przekroczenie polskiej granicy. Wspomina jak jego morale znalazło się na niespotykanym dotąd poziomie. Duma rozpierała młodego mężczyznę do tego stopnia, że pozostałe 500km przestały na nim robić wrażenie. Mało tego, Marcin zaczął jechać znacznie szybciej niż w jakimkolwiek momencie podróży. – Do wysokości Lipska robiłem po 90-110 km. Raz jak dojeżdżałem do Lipska to zrobiłem chyba 150 km. Po przekroczeniu granicy ilość przebytych dziennie kilometrów dochodziła do niemal 180 i o tylko dlatego, że kończył się już dzień – mówi o swojej ekscytacji Marcin. Znamienna jest również odpowiedź Marcina, kiedy spytaliśmy go, czy podczas swojej trasy natknął się na niebezpieczeństwo. Powiedział, że tej kwestii wszystko szło bezproblemowo do momentu gdy… przyszło mu pokonywać polskie drogi. – Gdy tylko przekroczyłem granicę wtedy się zaczęło. Jazda wieczorem po drogach z zatrważającą ilością samochodów ciężarowych, gdzie dwa samochody osobowe mają czasem problem się wyminąć to jest dopiero zastrzyk adrenaliny.  Raz byłem świadkiem i o mało co nie ofiarą wyprzedzania tira przez samochód osobowy. Osobówka robiła to prawą stroną po zatoce przystanku autobusowego na którym ja się znajdowałem. Niektóre zachowania kierujących są dla mnie nie do ogarnięcia. Pamiętam swój strach, gdy przemieszczałem się po DK15, którą to jechałem od Gniezna aż po Mazury (najgorszy był odcinek dojazdu do Torunia, gdzie jazda po zmierzchu wiąże się z ryzykiem porównywalnym do gry w rosyjską ruletkę. Ja naprawdę myślałem, że tam umrę). W Polsce ścieżki rowerowe występują tylko w miastach i to nie zawsze, a nawet jeśli to większości przypadków pozostawiają wiele do życzenia (wyjątek Poznań). Ludzie, którzy je projektowali prawdopodobnie nigdy nawet nie jeździli na rowerze. Moja opinia o bezpieczeństwie i przystosowaniu polskich dróg pod względem ruchu rowerowego jest skrajnie negatywna. Nie tylko stan dróg pozostawia wiele do życzenia, ale też nastawienie dużej ilości kierowców do rowerzystów. Większa część z nich uważa nas za przeszkody, nie zdając sobie sprawy, że jesteśmy takim samym jej uczestnikiem jak inni – dodaje.

 Jednak nie wszędzie w Polsce jest tak źle. Marcin twierdzi, że Poznań może być stawiany za wzór w tej materii. – Nie ma w naszym kraju nic porównywalnego do poznańskich ścieżek rowerowych będących naprawdę wzorem infrastruktury rowerowej – opowiada Marcin.

 

WOLI DZIAŁAĆ ZAMIAST GADAĆSonnenstein

Po takim wyczynie następne pytanie jakie się pcha na usta to ‘’co dalej?’’. Marcin należy do osób, które nie lubią rzucać słów na wiatr. Woli działać, dlatego daleki jest od mówienia o dalszych planach. – Ciężko mówić o jakichś konkretnych planach. Nie lubię mówić o czymś, czego jeszcze nie zrobiłem albo nie zacząłem robić. Na pewno jeśli już do czegoś dojdzie to będę się dzielił swoimi przygodami na swoim Instagramie i Facebooku – zakończył Marcin Tkaczyk.

My z kolei wyrażamy nadzieję, że to nie koniec, że przyjdzie nam usłyszeć o Marcinie Tkaczyku jeszcze nie jeden raz.

2 komentarze

Tylko pogratulować, nie tylko pasji ale także chęciom pokonania takiej odległości. Marcin ma racje mówiąc,że nie jest to podróż dla kogoś z fobiami. Nie jest to również podróż, dla ludzi o słabych nerwach i kondycji….Myślę, że możemy być z niego naprawdę dumni 🙂

To genialne , gratuluję , ale ja równiż mam takie marzenie , ale jest „mały problem ” mam 60 lat i marzy mi sie podróż rowerem przez Europę , jak kiedys planujecie taka wypraw to ja bardzo marze o takiej wyprawie.

Dodaj komentarz

*

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.